... wreszcie mam trochę czasu, by tu coś napisać. Ale tylko dlatego,
że Dzieć śpi właśnie po zabiegu usunięcia trzeciego migdała i drenażu
uszu. Tak się nam średnio szczęśliwie poukładało przed świętami. Siedzę
więc w klinice i słucham rytmicznego pikania czegoś, co połączone jest z
palcem mojego syna. Mam nadzieję, że wieczorem pojedziemy do domu.
Została jeszcze tylko formalność jedna drobna - uszczuplić nieco nasze
konto na rzecz kliniki, bo oczywiście NFZ pozostawił nam jedynie opcję
czekania przez kilka miesięcy. A czekać się nie da, gdy dziecko miewa
bezdechy... No ale. Może wreszcie zdrowie Antka wróci do normy, a to
jest warte każdych pieniędzy.
Co poza tym. Przedświąteczna gonitwa trwa, zatrzymana dziś na jedną
chwilkę, ale pewnie od jutra powróci z podobną intensywnością. Wigilia
miała być u nas, ale z wiadomych względów nie będzie. Sprzątaniu nie ma
końca. To tak jak z tym śniegiem, co to nie ma sensu go odgarniać bo i
tak pada. Choina ubrana, nawet dwie, bo chłopcy też chcieli mieć swoją.
Trzeba by pomyśleć o jakimś serniku na święta i makowcu, piernika upiec,
ryby przygotować, prezenty spakować a co niektóre to jeszcze kupić...
Tylko kiedy, skoro doba jest co najmniej o 10 godzin za krótka? Kolejki w
marketach stoją między regałami (kryzys?!?!?) i stoi się dłużej niż
robiło się zakupy. Kiedy jeszcze usiąść z dziećmi, zatrzymać się,
pozachwycać, przeczytać świąteczną książkę, pokazać w czym tkwi piękno
nadchodzących dni... Dziki bieg do utraty tchu.
Do pracy przywykłam. Tylko mam wstręt do kompa i wrzeszczących ludzi.
Ale co mi tam. Pokrzyczą i przestaną, a dla mnie i tak nic się nie
zmieni.
No to wesołych! bo pewnie nie dotrę tu już przed świętami.