Ciężki tydzień za mną. Okupiłam go kilogramem mniej na wadze i
włosami wypadającymi garściami. Przez tydzień Monż niemal nie jadł
obiadu, w domu panował kosmiczny bajzel i generalnie rodzina nie miała
ze mnie pożytku bo chodziłam przybita, zestresowana i nie do życia. A
wszystko przez L4 jednej koleżanki z pracy i zaplanowany już dawno urlop
drugiej. Jakoś tak się nieszczęśliwie złożyło, że oba te wydarzenia
zbiegły się w czasie i Optymistka musiała wyjść do potworów jakimi są
KLIENCI. Tak, tydzień na obsłudze klienta dał mi w kość. Jako, że na co
dzień zajmuję się w pracy nieco innymi sprawami musiałam w dość szybkim
tempie opanować system obsługi i wszystkie reguły, promocje, itd.
Niestety błędów (koszmarnie głupich) się nie ustrzegłam, a najgorsze, że
nie wynikały one z mojej niewiedzy, a chyba tylko z nieuwagi
spowodowanej zdenerwowaniem. Zjadłam opakowanie Valerinu, wypiłam
hektolitry mięty z melisą i jakoś przetrwałam, ale gdzieś koło środy
byłam pewna, że raczej muszę poszukać innej roboty, bo do tej kompletnie
się nie nadaję. Wiem, że to był rzut na głęboką wodę i że do
wszystkiego można przywyknąć i wszystkiego się nauczyć, jednak tydzień
to za mało. Z drugiej jednak strony cieszę się, że wreszcie mam to za
sobą - prędzej czy później musiałabym poznać i to stanowisko.
Żeby nie było mi za łatwo, w piątek po południu dostałam telefon z
przedszkola, że Dzieć gorączkuje i nie daje się dotknąć niani, która
przyszła go odebrać. Jako, że z biura nie mogłam się ruszyć nosiło mną
strasznie, bo zwykle było tak, że gdy coś się działo mogłam w pracy
rzucić wszystko i jechać do dzieci. Tym razem musiałam ściągać Menża,
żeby Dziecia odebrał i zaprowadził do lekarza.
A już tak na dobicie, w piątek, również po południu, umówiona byłam
na chirurgiczne usuwanie ósemki. Miało nie boleć. Bolało. Znowu doszłam
do wniosku, że ból porodowy to jednak pikuś.
Dopiero wczoraj odetchnęłam, a dziś odpoczęłam. A jutro z opuchniętym policzkiem ruszam dalej do boju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz